słony, słodki, kwaśny, gorzki - standard
umami - gratis
tłusty - nowość

siódmy - poczujesz, gdy przymkniesz oczy

poniedziałek, 3 marca 2014

Kulinarne podróże po szczecińskim Podzamczu - Tawerna

Zaczęło się trochę niewinnie, odrobinę zagadkowo i dość zaskakująco. Żadne znaki na niebie, a tym bardziej na ziemi nie przepowiadały, że w pewne leniwe sobotnie popołudnie dołączę do kreatywnego teamu chcącego wywalić świat do góry nogami. No może nie świat, tylko lokalne, podzamkowe podwórko i może nie do góry nogami, tylko trochę bardziej twarzą do słońca i ludzi. W każdym razie dostałam lakoniczne info na "jednym z portali społecznościowych" o zaproszeniu na degustację. A zaraz potem pytanie, czy będę. No dobra, będę, przecież darowanemu jedzeniu pod serwetkę się nie zagląda ;)

Przyszłam, weszłam, przywitałam się, zasiadłam. Grono kameralne, uśmiechnięte, kieliszek czerwonego wina na dzień dobry - no nie jest źle. A dalej... było już tylko lepiej :)

Okazało się, że restauracja Tawerna, do której nas zaproszono, jest pierwszym przystankiem w intrygującej podróży przez szczecińskie Podzamcze, do którego trudno trafić nawet tubylcom. Trafić trudno, bo leży odrobinę za daleko nie tyle w przestrzeni, co w mentalności mieszkańców naszego zielonego miasta. Dość smętna atmosfera jakoś nie pasuje do ciekawego miejsca, w którym powinno spędzać się co najmniej pół dnia, oddając się rozmaitym aktywnościom miejskim, jak to jest w przypadku podobnych lokacji w innych miastach.  Między innymi do nas, miłośników Szczecina i dobrego jedzenia będzie należał zaszczyt przemeblowania myślenia o starówce-nowówce. A w tchnięciu odrobiny większej dozy życia w nadodrzańską dzielnicę pomóc ma stopniowe zapoznawanie Was  z ciekawymi miejscówkami i wydarzeniami, które Podzamcze ma lub w niedalekiej przyszłości będzie miało do zaoferowania.

Wracając do rzeczy, czyli do kulinariów. Tawerna przeprowadziła lifting menu z miszmaszowo-polskiego na bardziej włoskie i jeszcze przez jakiś czas będzie testować nowości na żywych organizmach. Znaczy, w rzeczoną sobotę, między innymi na moim. Nowości te prezentują się naprawdę obiecująco. Popatrzcie tylko.

Oliwki, oliwa plus delikatne chrupiące pieczywo - to mogę zawsze i o każdej porze. Zwłaszcza kiedy oliwki są zamarynowane boską cieczą połączoną z wiórkami skórki cytrynowej. I nie mam tu na myśli nektaru - oliwa jest znacznie cenniejsza, zwłaszcza gdy czuć jej pikantność wskazującą na doskonałą jakość. A gdy jest jeszcze podkręcona z chili i rozmarynem, fajnie zaostrza apetyt na więcej. Smakowite czekadełko, zwłaszcza w połączeniu z winem. Jeśli tak ma wyglądać każde powitanie w tej restauracji, to ja jestem kupiona (bo już wiem, że będzie też parę innych kąsków;).






Nie ma pełnego posiłku bez zupy. Albo jeszcze lepiej bez trzech zup, zwłaszcza dla takiego zupofila jak ja. Oprócz dwóch zup, których nie jadam, z definicji nie odrzucam żadnych. Chyba, że są niedobre. Dlatego ucieszył mnie poniższy widok.


Idealny na początek był delikatny rosół z kluseczkami z żółtka i parmezanu. Dla wyznawcy mocniejszych smaków może nawet zbyt delikatny, ale mi pasowała subtelna słodycz wywaru, która nie była niepotrzebnie przesłonięta zbyt pikantnymi przyprawami. Na pewno będzie to również doskonały wybór dla kogoś, kto nieopatrzne zabrał ze sobą grymaśne dziecko do Taverny.


Na drugi ogień poszedł krem z pomidorów. Właściwie słowo ogień nie jest tu na miejscu, bo pomimo sugerującego tę właściwość koloru krem był nie był jakoś szczególnie pikantny, a akurat tego po cichu oczekiwałabym od czerwonego kremu. Smakiem zresztą przypominał bardziej sos do pizzy niż zupę, niezły, ale jednak sos. Kropa śmietany łagodziła odrobinę to wrażenie. Więc ogólnie, z konieczności, miejsce na pudle.  Trzecie.



Championem w tej konfiguracji okazała się zupa szpinakowa o konsystencji delikatnej i puszystej niczym chmurka na letnim niebie, o ile chmurka może być zielona ;) Przypuszczam, że uczyniła to specjalnie ubita, wysokoprocentowa śmietana. Zielone tło, starte żółtko i parmezan oraz dodatkowa odrobina śmietany na topie cieszą oko, prawda? Smak absolutnie rewelacyjny - polecam.


Następnie zostaliśmy uraczeni (ładne kulinarne słowo) przystawką. Pomyślałam: wielkie mi co, cukinia z kawałkiem wędliny i sera, normalne połączenie. O, jakże się myliłam. Była to jedna z najfajniejszych przystawek, jakie jadłam do tej pory. Cukinia z chrupiącą skórką, o świetnej konsystencji, skrywająca szynkę parmeńską na kawałku mozzarelli i cudnym, aromatycznym, słodkawym sosie ze świeżych pomidorków. Całość zapieczona z parmezanem, umajona rukolą i ozdobiona octem balsamicznym, który również dodał smaczku. Przystawka genialna, a z zupą i deserem, jak dla mnie, może stanowić pełnoprawne danie obiadowe.



Drugą przystawką były kawałki sałaty lodowej z pomidorami koktajlowymi, czerwoną cebulą oraz podsmażoną wątróbką i jabłkami, a całe to dobro podlane balsamico. Wątróbka jest jedynym organem wewnętrznym, który jadam od czasu do czasu z jabłkami i miodem, jednak wolę go w bardziej zdecydowanym towarzystwie podsmażonej, a nie świeżej cebuli. Danie raczej dla amatorów i choć zarówno wątróbka, jak i jabłka były profesjonalnie usmażone, jednak nie rzuciło nas ono na kolana. Być może trzeba dopracować sposób podania na jakiś bardziej intrygujący?



Ponieważ zdążyliśmy już sobie nieco podostrzyć apetyty przystawkami, z radością przyjęliśmy kolejne danie wjeżdżające na stół. Właściwie wpływające, gdyż był to łosoś z wijącym się tagliatelle, a wszystko w aksamitnym, śmietanowym sosie, który, o dziwo, był naprawdę lekki. Makaron ugotowany w sam raz, nie za twardy, nie za miękki. Świetnym, zaskakującym akcentem były rozpływające się pomidorki koktajlowe, przebijające się tu i ówdzie. Szczerze polecam to przyjemne danie.

























Drugie rybne danie nie wywarło już tak dobrego wrażenia, choć do samego okonia zarzutów nie było. Otulony wstążką boczku, umoszczony na gulaszyku z boczniaków z zatkniętym z boku brokułem sam w sobie smakował fajnie i na takim zestawie danie powinno być zakończone. Niestety dodatek gotowych talarków ziemniaczanych wywołał lekką konsternację wszystkich degustatorów oraz jednogłośną opinię, aby w przyszłości z nich zrezygnować. Co ciekawe, opinię tę podzielił również kucharz, z którym mieliśmy przyjemność porozmawiać na koniec spotkania :)



Na koniec dostaliśmy danie, które również jednogłośnie orzekliśmy zwycięzcą w kategorii Megauczta Smaków, Aromatów, Kolorów i Faktur. Steka wołowego tak delikatnego, tak dobrze wysmażonego (rare/medium rare), tak wyraziście i jednocześnie subtelnie przyprawionego nie zdarzyło mi się jeszcze jeść. Woń przysmażonego rozmarynu przyjemnie drażniła nozdrza, a postument z ragout grzybowego, na którym spoczął stek oraz pieczony ziemniak z delikatnym sosem czosnkowym zgrały się w idealną całość niczym zaręczyny i pierścionek z diamentem ;)


Spójrzcie tylko na te kolory...



Ukoronowaniem każdego dobrego posiłku w zacnym gronie jest deser. A jeśli są to dobrze zmrożone lody z gorącym sosem winno-karmelowo-wiśniowym, to ja jestem jak najbardziej za. Pod warunkiem, że sos będzie o naprawdę maleńką odrobinkę mniej słodki - ale o tym już ciii, nie mówcie nikomu ;)



Kolejne spotkanie już niedługo. Co będzie dalej, zobaczymy, gdyż poprzeczka została zawieszona na naprawdę sporej wysokości. Jeśli Podzamcze ma być naszym mocnym punktem i wizytówką Szczecina, nie może być tam średnich restauracji (i nie mam tu absolutnie na myśli cennika) i byle jakiej kuchni. Nie może być miejsc, do których się nie wraca. Tawerna, jeśli się skoncentruje na włoskich daniach, którymi nas ugościła, i odrzuci zupełnie niepotrzebne wtręty polskie na przykład w postaci ruskich pierogów w menu, ma fajną szansę na spory sukces gastronomiczny i przyczynienie się do ożywienia tej części Szczecina. Czego życzy wdzięczna degustatorka :)



2 komentarze:

  1. Więcej o projekcie zintegrowania przestrzeni Podzamcza i ciekawych wydarzeniach:
    https://www.facebook.com/szczecinskiepodzamcze.org?fref=ts
    http://podzamcze.org/

    OdpowiedzUsuń