Dziecek zażyczył sobie dziś spaghetti. Notabene jest to danie z tzw. pewniaków jedzonych bez szemrania, gdy nie wiadomo co zrobić na obiad, a wybredny syn mój łaskawie nie zaanonsuje wcześniej, co ewentualnie miałby ochotę zdegustować.
No ale wczoraj zaanonsował. Zakupiłam więc cała szczęśliwa zmieloną łopatkę, z braku czasu zapakowaną próżniowo a nie preparowaną na żądanie w zaprzyjaźnionym sklepowym młynku, i bach ją dziś dzielnie na patelnię do zeszklonej cebuli. Dla podkreślenia nadciągającego dramatyzmu sytuacji dodam tylko, że miałam jakieś 50 minut na zrobienie obiadu, zjedzenie go, powyciąganie ze zmywarki, powkładanie do zmywarki, ogarnięcie blatów, kuchenki, podłogi i stołu oraz zaparzenie kawyczyherbaty, gdyż albowiem po tym czasie miał przyjść pan od angielskiego wkładać nauki do głowy dziecięcia. Akurat tak się składa, że w kuchni panują warunki optymalne do tego typu zadań specjalnych, więc musimy się szybko uwijać z obiadem i czynnościami przyległymi, aby nie trzeba było trzymać anglojęzycznych książek w talerzu z sosem, którego ktoś nie zdążył dojeść. No więc ja bach tą łopatkę do tej cebuli... i jak mi nie zacznie zajeżdżać kwasem z patelachy... fu... Chwila paniki, bo zostaję jakby bez clou obiadu, czasu mało, makaron dochodzi, dziecko będzie głodować, ogólny żal i poruta, i nagle - pyk pyk, kuleczki się stukają - olśnienie. Na co kooomu mięso w spagheeetti... no proooszę ja waaas... :D Łopatka-śmierdziuszek leci do rzeczki via toaleta, a patelnia pod szybki prysznic. Zeszkliłam nową cebulę, na nowym oleju z pestek winogron, dorzuciłam czosnek przeciśnięty z siłą wodospadu przez praskę w łupinach - okazało się to świetnym rozwiązaniem, jeśli bomba tyka, znaczy czas nagli - łupiny litościwie zostają w przeciskaczu - do tego liść laurowy, ziele, jakaś znaleziona na dnie lodówki marynowana na ostro cebula indyjska <co za zapach! będzie dobrze!>, cukinia w cienkie ćwiartki, puszka pomidorów. Trochę soli i pieprzu, żeby nie było że nie dbamy o niuanse, c'nie? Makaron siup na sitko, patelnia wesoło buzuje, za 15 minut korki z anglika. W międzyczasie ogarniam sajgonik kuchenny. Jeszcze parę minut, celuję makaronem w patelnię z naprędkim sosem, mieszam trzy razy, talerze obecne, pecorino jest, wszystko się zgadza. 5 minut to trochę mało czasu na jedzenie, ale danie okazuje się genialne i szybko znika. No i zdążyłam jeszcze wywietrzyć. Taka uratowana sytuacja.
A potem... po walce z czasem, nieświeżymi łopatkami i generalnym wiatrem w oczy dzisiejszego dnia... se zasiadłam z kawą i resztką bananowca... i błogo mi... :)
PS. Dla potrzeb postu wygrzebałam zdjęcie jakiegoś starego makaronu, bo wiecie, niedoczas, no. Wybaczycie?
Ojej jakie pyszności :)
OdpowiedzUsuńJakie? BB czyli bardzo błyskawiczne ;)
UsuńAle, ale!
OdpowiedzUsuńTo przecie tagliatelle, nie spaghetti :)
No przeca piszę, że zastępczo jakiś pierwszy z brzegu makaron wygrzebałam z czeluściów ;)
Usuń